Kilkakrotnie już zdarzyło mi się narzekać na tych łamach, że polskie kino ostatnich lat zadowala się grą pozorów. Bierze z rzeczywistości te rekwizyty i schematy, które pasują do dziecinnej
Kilkakrotnie już zdarzyło mi się narzekać na tych łamach, że polskie kino ostatnich lat zadowala się grą pozorów. Bierze z rzeczywistości te rekwizyty i schematy, które pasują do dziecinnej zabawy w policjantów i złodziei lub innych kostiumowych przebieranek. Dla kilku marnych dowcipów nasi twórcy gotowi są poświęcić prawdę, sens, o dobrym smaku nie wspominając, bo to dzisiaj już w ogóle nic nie znaczy. Problem Bromskiego polega na tym, że choć podejmuje on tzw. ważny temat, choć stara się wykreować wiarygodnych bohaterów i wiarygodne sytuacje (w czym wydatnie pomagają mu zdjęcia z ręki Witolda Adamka), to jednocześnie nie potrafi uwolnić się od owej potwornej konwencjonalności naszego kina Zaczyna świetnie. Otwierająca film dynamiczna, pulsująca mikrozdarzeniami sekwencja podprowadzania radia z samochodu błyskawicznie nakreśla portret dwóch złodziejaszków - chłopców, którzy nigdy nie słyszeli o siódmym przykazaniu. To zziębnięte i porzucone dzieciaki, ale ich spryt jest już bardzo dorosły. W pozbawionych uśmiechu, pustych twarzach zwracają uwagę przede wszystkim oczy, patrzące na świat z niechęcią i pretensją. Zniknął gdzieś łobuzerski wdzięk Chaplinowskich brzdąców. Stają przed nami ludzie z bezwzględnością kierujący się instynktem samozachowawczym. Ludzie ci ledwie odrośli od ziemi, a już czynią zło. Winą za taki stan rzeczy Bromski obarcza środowisko, w którym dorastają bohaterowie. Niestety, w swoim opisie reżyser posługuje się gotowcami. I Jajo, i Pyza pochodzą z marginesu społecznego. Rodzice pierwszego z nich to skończeni alkoholicy, matka drugiego jest skończoną dziwką. Nie trzeba dodawać, że dziećmi w ogóle się nie interesują. Mimo ostrego naturalizmu sceny z udziałem lumpenproletariatu nie wykraczają poza ilustracyjność. Bo występują w nich typy, a nie żywi ludzie Po drugiej stronie społecznej barykady Bromski lokuje zamożne, inteligenckie, choć nieco swarliwe małżeństwo, grane przez Daniela Olbrychskiego i Annę Romantowską. Oni dla odmiany mają córkę dobrą, wrażliwą i kochającą. Wyraźnie sugeruje się nawet, że to właśnie pod wpływem uczucia do tego anioła Jajo zaczyna zmieniać się na lepsze. Wszystkie jednak wątki związane z kompozytorem Sewerynem i jego familią potraktowane są w filmie nader zdawkowo. Reżyser skupia uwagę na bardziej malowniczym światku mafii, do którego za wszelką cenę chce się dostać mały złodziej. Dwaj trochę śmieszni, trochę straszni gangsterzy prowadzący gadki jak z "Pulp Fiction" to kolejne złamanie realistycznej konwencji. Ale nie ostatnie. Pomijając już scenkę w cukierni z opowieścią o chirurgu zszywającym damskie krocze, która brzmi jak wulgarna odmiana skeczu Barei, tonację z zupełnie innej bajki, i to bajki silnie moralizatorskiej, wprowadza babcia Jajo, "nosicielka" dawno zapomnianych wartości. Na niezawodną Krystynę Feldman zawsze patrzy się z przyjemnością, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jej postać służy głównie udowodnieniu tezy o wyższości "starego" nad "nowym" Tak naprawdę więc z dorosłych ciekawość budzi jedynie Wyskocz, dawny bokser, obecnie właściciel warsztatu samochodowego i pracodawca Jajo, prowadzący ciemne interesy z mafią. Jego tania elegancja a la sędzia na ringu, staromodny sposób mówienia z nieustannie powtarzanym zwrotem "Proszę ja ciebie" współgrają z równie dzisiaj anachronicznym niepokojem moralnym. Wyskocz, choć sam "umoczony", próbuje przestrzec Jajo przed karierą gangstera. Czyni to zresztą nie za pomocą dobrych rad, ale kilku uderzeń w łepetynę. Janusz Gajos świetnie gra tego szorstkiego w obejściu geszefciarza i nieco żałosnego playboya, ale gra w próżnię. Szczególnie w finale mści się brak reżyserskiej konsekwencji i schematyzm innych postaci. Desperacki czyn Wyskocza w obronie Jajo nie osiąga rangi dramatu. Z tym bowiem mamy do czynienia, gdy ścierają się dwa równorzędne, ale przeciwstawne systemy wartości. Lub gdy bohater zabrnie w sytuację, z której nie ma dobrego wyjścia. Położenie trupem bandziorów budzić może jedynie aprobatę widzów. Trudno więc tu mówić o równowadze sił moralnych między skonfliktowanymi stronami. Dramatyczne być może będą konsekwencje zabójstwa dla Wyskocza, o tym jednak film już nie wspomina. Przypomina mi się w tym momencie rozgrywające się w podobnym środowisku dzieło Kena Loacha "Jestem Joe". Tam ofiara, jaką młody chłopak składa z własnego życia dla ocalenia życia przyjaciół, wywołuje ogromny wstrząs tak w bohaterach, jak i w widzach. Tymczasem Bromski na zakończenie funduje nam poczciwą scenę w kościele. I tyle. Film "To ja, złodziej" cechuje, podobnie jak wiele innych rodzimych produkcji, brak wymiaru. Duchowego, moralnego, egzystencjalnego. Owszem, przyznaję, że reżyser starał się ten wymiaru znaleźć, nie tylko zresztą w obrazie, ale i w balladach zespołu Dżem, które wypełniają ścieżkę dźwiękową. Zatrzymał się jednak w pół drogi. To, co autentyczne, roztopił w tym, co banalne. Po raz kolejny kino nie sprostało rzeczywistości.